Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/261

Ta strona została skorygowana.

Otworzył drzwi, zkąd widać było szereg trzech małych pokoików, czarnych i zniszczonych. Wilgotne powietrze zawiało stamtąd. Julia za nim stąpiła w ten przybytek brudu i nędzy, po raz ostatni wybuchła oburzeniem, mówiąc na głos.
— Jak mogłam tu przyjść! Co za obrzydliwość!... Nigdy sobie nie daruję tego.
— Spiesz się — mówiła Helena tak niespokojna jak i ona.
I wypychała ją. Młoda kobieta, płacząc, rzuciła się jej wówczas na szyję. Była to reakcya nerwowa. Wstydziła się, chciałaby się bronić: powiedzieć dla czego była tu u tego człowieka. Wreszcie, instynktownym ruchem podniosła suknię, jak gdyby miała przechodzić rynsztok. Malignon szedł naprzód, końcem buta odrzucając gruzy, leżące na schodach. Drzwi zamknęły się za nimi.
Helena tymczasem stała na śródku saloniku. Nadsłuchiwała. Zrobiła się cisza koło niej, wielka cisza, przerywana tylko trzaskaniem tlejącej głowni. W uszach jej dzwoniło, nie słyszała nic. Po chwili, która wydała się jej nieskończenie długa, nagły turkot powozu dał się słyszeć. To dorożka Julii odjeżdżała. Odetchnęła wówczas swobodniej. Myśl, że nie będzie miała wiecznego wyrzutu za nikczemny postępek, napełniała ją uczuciem zadowolenia i nieokreślonej wdzięczności. Czuła ulgę i wielkie rozrzewnienie, ale zarazem tak była słaba, że nie miała już sił oddalić się, kiedy przyszła kolej na nią. Przychodziło jej zresztą na myśl, że Henryk nadejdzie zaraz i że musi tam znaleść kogoś. Zapukano, otworzyła natychmiast.
Zafrasowany listem bez podpisu, który był odebrał, Henryk wchodził blady z niespokojności. Spostrzegłszy ją — wykrzyknął.
— Ty!... Mój Boże! to ty!
W krzyku tym więcej było zadziwienia niż radości. Nie rachował wcale na podobną schadzkę, wyznaczoną