Joanna z oczami, utkwionemi we drzwi, została w głębokim smutku po nagłem wyjściu matki. Obejrzała się, pokój był pusty i cichy; ale słyszała jeszcze odgłos szybkich kroków, co się oddalały, szmer sukni, trzask drzwi gwałtownie zamkniętych. A potem nic już. Pozostała sama.
Sama, sama. Na łóżku kaftanik matki rzucony; suknia, której rękaw jeden padł na wałek, dziwnie się ułożyła, jak osoba, która w bezmiernej boleści rzuciła się, łkając na łóżko. Bielizna walała się tu i ówdzie. Czarna chustka tworzyła na podłodze żałobną plamę. Krzesła porozstawiane, stolik przysunięty do szafy, a między tem wszystkiem ona sama; łzy dusiły ją, kiedy patrzała na tę suknię matki, której nie było, suknię, sztywnie fałdującą się jako na umarłej. Złożyła rączki i raz jeszcze zawołała: „Mamo! mamo!“ Obicie aksamitu stłumiło jej głos. Skończyło się była sama.
Czas upływał. Trzecia godzina wybiła na zegarze. Przez okno wchodziło światło blade, niepewne. Ciemne chmury przesuwały się po niebie. Przez szyby, pokryte lekką wilgocią, widać było Paryż, nie wyraźnie rysujący się pośród mgły, i dalekie okolice jego przysłonięte dymami. Miasto nawet nie dotrzymywało towarzystwa biednemu dziecięciu, jak to bywało za dni jasnych, kiedy zdawało się jej, że wychyliwszy się tylko trochę, ręką dotknie ulic jego.
Co miała robić teraz? Małe jej rączki rozpaczliwie zacisnęły się na piersiach. Opuszczono ją, wydawało się jej to tak okropnem, tak niesprawiedliwem i złem, że szalała
Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/267
Ta strona została skorygowana.
XX.