Helena późno wróciła do domu.
Z trudnością wchodziła po schodach, trzymając się poręczy: z parasola jej woda ściekała na stopnie. Przed drzwiami swemi zatrzymała się na chwilę, chcąc odetchnąć; czuła się odurzona szumem ulewy, potrącaniem ludzi, którzy uciekali przed deszczem, światłem latarni co migotały w kałużach stojących na ulicy. Poruszała się jak we śnie, zadziwiona jeszcze temi pocałunkami, które odebrała i którym wzajemnością odpłaciła. Szukając klucza swego, teraz zastanawiała się nad tem, że nie czuła ani wyrzutów, ani radości z tego, co się stało. Stało się, nie mogła temu zaradzić, by było inaczej. Nie miała klucza przy sobie, musiała go zapomnieć w kieszeni tamtej sukni. Przykro jej to było; zdawało jej się, że sama siebie z własnego domu wygnała. Musiała zadzwonić.
— Ah! to pani — rzekła Rozalia, otwierając. — Zaczynałam już być niespokojna.
I biorąc parasol, dla zaniesienia go do kuchni — dodała.
— Jaki deszcz!... Zefiryn, który przyszedł w tej chwili, mokry był jak zupa... Ośmieliłam się zatrzymać go na obiad. Ma pozwolenie do godziny dziesiątej.
Helena machinalnie szła za nią. Zdawała się czuć jakąś potrzebę obejrzenia wszystkich pokojów mieszkania swego, zanim zdejmie kapelusz.
— Dobrześ zrobiła, moja kochana — odrzekła.
Zatrzymała się chwilę na progu kuchni, patrząc na zapalony piec. Instynktownym ruchem otworzyła jedną szafę
Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/278
Ta strona została skorygowana.
XXI.