gabineciku, gdzie Joanna nie dawała znaku życia. Wszystka spało; ona kręciła się, przestawiając rozmaite przedmioty, kiedy jej podpadły pod rękę. Nagłe przyszło jej na myśl, że Zefiryn musiał być jeszcze u Rozalii. Uszczęśliwiona wówczas że nie była zupełnie sama, skierowała się do kuchni, ciągnąc za sobą pantofle.
Kiedy przechodziła przedpokój i otwierała już oszklone drzwi małego kurytarza, usłyszała brzmiący odgłos potężnego policzka a jednocześnie głos Rozalii:
— Jeszcze mię będziesz szczypał, co!... Precz z rękami.
Zefiryn odpowiedział szepleniąc:
— To nic nie szkodzi, moja piękna, tak cię kocham... Masz jeszcze...
Ale drzwi skrzypnęły. Kiedy Helena weszła, żołnierz i kucharka, spokojnie siedząc przy stole, mieli oboje nos utopiony w talerzu. Udawali obojętność: to nie oni byli. Tylko mieli twarze bardzo czerwone i oczy błyszczące jak świece na swoich krzesłach słomianych podskakiwali jak na sprężynach. Rozalia, ujrzawszy panią, zerwała się z miejsca podbiegła ku niej:
— Pani potrzebuje czego?
Helena nie przygotowała była pretekstu. Przychodziła dla tego, by popatrzeć na nich, porozmawiać, by być z kimś nareszcie. Teraz zdjął ją wstyd, nie ośmieliła się przyznać, że niczego nie potrzebowała.
— Masz ciepłą wodę? — spytała na koniec.
— Nie, pani i ogień wygasł już... Ale to nic nie szkodzi, za pięć minut. Zagotuje się natychmiast.
Podłożyła węgle, postawiła kociołek. Widząc, że pani stoi na progu — odezwała się znowu:
— Za pięć minut pani przyniosę.
— Nie ma nic pilnego — rzekła Helena niepewnym głosem — zaczekam... Nie przeszkadzam ci moja kochana: jedzcie, jedzcie. — Zefiryn będzie musiał wracać wkrótce do koszar.
Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/285
Ta strona została skorygowana.