Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/296

Ta strona została skorygowana.

nia. Pan Rambaud miał zamiar pójść zaraz do doktora, który może będzie mógł dać mu odpowiedź jaką. Pomimo to, nie ruszał się z miejsca.
— Mama nie wzięła cię z sobą? — zapytał wreszcie.
Joanna z wyrazem zmęczenia wzruszyła ramionami. Wychodzenie z domu nadto ją męczyło. Nic już jej nie bawiło teraz.
I dodała:
— Starzeję się — nie mogę bawić się zawsze... Mama bawi się tam, a ja tutaj — i nie jesteśmy razem.
Nastało milczenie. Dziecię zadrżało i obie rączki wyciągnęło do ognia, jasno palącego się, wistocie, otulona ogromnym szalem, z jednym fularem na szyi, a drugim na głowie, podobna był a do niemłodej kobiety. Pod całym tym stosem ubrania łatwo można było domyślić się, że dziewczynka nie większa była od chorego ptaka, dyszącego z najeżonem pierzem. Pan Rambaud z rękami, złożonemi na kolanach, patrzał na ogień. Po chwili milczenia, zwracając się znowu do Joanny — zapytał ją, czy matka wychodziła dnia poprzedzającego. Potwierdzającym skinieniem głowy odpowiedziała na to. A przedwczoraj, a onegdaj? Dziewczynka zawsze odpowiedziała potakująco. Matka jej wychodziła codziennie. Pan Rambaud i Joanna przeciągle popatrzyli na siebie; twarze ich były blade i poważne, jakgdyby się dzieliły wielkim wspólnym smutkiem. Nie mówili o tem, bo stary człowiek i mała dziewczynka nie mogą mówić z sobą o tem; ale dobrze wiedzieli, dla czego było im tak smutno, i dla czego lubili siedzieć razem przy kominku, kiedy dom był pusty. Znajdowali w ten pociechę. Zbliżali się jedno do drugiego, bo wówczas mniej czuli osamotnienie swoje. Ogarniało ich rozczulenie; chcieliby ucałować się i płakać.
— Zimno ci, mój kochany — jestem tego pewna... jestem tego pewna.. Zbliż się do ognia.