Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/317

Ta strona została skorygowana.

Ale zaraz zrozumiała, o co dziecku chodzi.
— Rozalio, zbliż się... Panienka chce ciebie widzieć.
Rozalia z kolei stanęła na słońcu. Miała na głowie czepek, którego szarfki, odrzucone na ramiona, podlatywały jak skrzydła motyle. Złocista kurzawa padała na jej twarde czarne włosy i na poczciwą twarz o spłaszczonym nosie i grubych wargach. I w promieniu słonecznym dwoje ich tylko stało w pokoju, żołnierz i kucharka. Joanna patrzała na nich.
— I cóż, noja droga — nic im nie mówisz?... Oto stoją razem.
Joanna patrzała na nich; głowa jej lekko trzęsła się jak u bardzo starej kobiety. Stali tak jak mąż i żona, ca mają się zaraz wziąć pod rękę i wrócić do kraju. Wiosenne powietrze ogrzewało ich, a chcąc rozweselić panienkę, zaczęli się śmiać do siebie z miną głupowatą a czułą. Gdyby byli sami, z pewnością byłby objął Rozalią i dostałby od niej za to potężnego policzka. Widać to było z ich oczu.
— I cóż, kochanko — nie masz nic do powiedzenia im?
Joanna patrzyła na nich wciąż; oddech jej stawał się co raz cięższy. Nie rzekła ani słowa. Nagle zalała się łzami. Zefiryn i Rozalia musieli natychmiast wyjść z pokoju.
— przepraszam.... panienkę i kompanię... powtórzył wychodząc żołnierz, który zgłupiał na ten widok.
Był to jeden z ostatnich kaprysów Joanny. Wpadła w usposobienie ponure, z którego nic ją wyrwać nie mogło. Rozstawała się ze wszystkiem, nawet ze swą matką. Kiedy ta pochylała się nad nią, szukając jej spojrzenia, dziecię zachowywało twarz martwą, jak gdyby tylko cień firanek padł na jej oczy. Milcząca i smutnie zrezygnowana, podobna była do nieszczęśliwej, opuszczonej istoty, która czuje się skazaną na śmierć. Czasami długo leżała z powiekami na wpół przymkniętemi, a z zamglonego spojrzenia