Oba okna pokoju były otwarte. U stóp domu, zbudowanego na stromej wyżynie, rozciągała się ogromna płaszczyzna, na niej rozsiadł się Paryż. Dziesiąta godzina wybiła; piękny, ładny poranek przyniósł z sobą zapach wiosny.
Helena leżąc na kanapie z nogą obandażowaną, czytała przed jednym z okien. Nie bolało ją już nic, ale od dni ośmiu przykuta do jednego miejsca, nie mogła zajmować się nawet szyciem, do którego była nawykła. Nie wiedząc co robić, otworzyła książkę, co się oddawna walała po stole i zaczęła ją czytać, ona, co nigdy nie czytała. Była to książka, która co wieczór służyła jej do zasłaniania lampki nocnej; w ciągu ośmnastu miesięcy ją jedną wyjęła z małej bibloteczki, którą pan Rambaud zapełnił uczciwemi dziełkami. Wszystkie powieści wydawały się jej zawsze fałszywe i śmieszne. Ta, którą teraz czytała, Ivanho’e Walter-Scott’a, bardzo ją nudziła z początku. Potem, szczególna ciekawość ją zdjęła. Kończyła ją, czasem rozczulona, czasem zmęczona, a wówczas opuszczała ją z rąk i długo, nieruchomie wpatrywała się w obszerny widnokrąg.
Tego rana Parvż uśmiechnięty i senny jeszcze, leniwie się budził do życia. Para, unosząca się nad doliną Sekwany, przykryła oba jej brzegi. Była to leciutka mgła, jak
Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/60
Ta strona została skorygowana.
V.