Strona:PL Zola - Kartka miłości.djvu/66

Ta strona została skorygowana.

drżącej gazowej zasłony, co miała za chwilę ulecieć; nagle rozczulenie opanowało ją. Kochać, kochać! wszystko jej przypominało pieszczotliwy ten wyraz, nawet dumne zadowolenie ze swej godności. Marzenie jej stawało się tak lekkie że nie myślała już; z oczami wilgotnemi kąpała się w wiośnie.
Powoli ukazał się Paryż. Najlżejszego wietrzyka nie było, miasto powstało, jak gdyby wywołane zaklęciem. Ostatnia zasłona z gazy oderwała się, podniosła i rozpłynęła w powietrzu. Zwycięzkie słońce spoglądało na miasto, na które żaden cień nie padał. Helena, oparłszy twarz na ręce, spoglądała na to olbrzymie przebudzenie się.
Ogromna dolina bez końca, pokryta gęsto skupionemi zabudowaniami, leżała przed nią. Na pochyłej linji wzgórz piętrzyły się stosy dachów; a po za nimi cała fala domów musiała spływać w załomy gruntu i na pola, których nie było widać. Było to pełne morze, jego nieskończone i niezbadane fale. Paryż rozpościerał się tak szeroko jak niebo. Miasto, ozłocone słońcem porannem, przypominało pole okryte dojrzałym kłosem; na olbrzymim obrazie była zadziwiająca prostota dwóch barw tylko: blado niebieski koloryt powietrza i złocisty odbłysk dachów. Promienie wiosenne nadawały wszystkiemu dokoła jakiś wdzięk dziecinny. Światło tak było czyste, że najmniejsze szczegóły wyraźnie odróżnić się dawały. Paryż, zamknięty w nierozwikłanym chaosie kamieni swoich, lśnił się jak pod kryształem. Od czasu do czasu jednak pogodę tę jasną i nieruchomą zakłócał powiew jakiś; a wówczas zarysy dalszych okolic stawały się mniej wyraźne i drżały, jak gdyby patrzano na nie przez jakiś niewidomy płomień.
Helena przypatrywała się najprzód okolicom miasta, które szeroko rozłożyły się pod jej oknami, pochyłości Trocadero i wybrzeżom. Musiała się wychylić, chcąc dojrzeć pusty czworokąt pól Marsowych, zamknięty w głębi ciemną linją szkoły wojskowej. Na dole, na obszernym placu i na