— Dziwna rzecz, żeś pan mojej świekry nie spotkał na dworcu w Paryżu. Odprowadza mnie ona zawsze i odchodzi dopiero wtedy, gdy już siedzę w wagonie a gdy wracam do Paryża zastaję ją oczekującą na mnie na dworcu.
Mówiła te słowa z prostotą, lecz i z odcieniem skrytej ironii, dozwalającej Piotrowi domyślać się wiele. Wiedział, że jest niewierzącą; uczęszczała do kościoła jedynie dla zapewnienia sobie swobodniejszej chwili wytchnienia; czuł obecnie, iż w Lourdes jest przez kogoś oczekiwaną. Tak, dążyć ona teraz musiała ku swemu ukochanemu, ztąd wynikała ta dziwna w niej mieszanina pozornej obojętności i nurtującego ognia, lecz płomienne oczy zdradzały ją, pomimo nakazanego im spokoju i odrętwienia.
— Ja zaś — odpowiedział Piotr — towarzyszę w podróży mojej przyjaciółce z lat dziecinnych. Jest ona bardzo, bardzo cierpiącą... Polecam ją łaskawym względom pani, prosząc, byś zechciała ją pielęgnować, gdy przybędziemy na miejsce...
Pani Volmar zarumieniła się i zmieszała. Teraz już Piotr nie miał wątpliwości. W czasie tej rozmowy, Rajmunda płaciła za śniadanie z praktycznością osoby umiejącej liczyć się z pieniędzmi. Pani Desagneaux szepnęła, że czas śpieszyć z powrotem do wagonu, poczem wszystkie wstały i opuściły salę bufetową, w której zamieszanie zapanowało teraz jeszcze większe, albowiem pierwszy dzwonek wzywał już podróżnych.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/102
Ta strona została uwierzytelniona.