Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Piotr przypomniał sobie, że często spotykał w dziennikach wymieniane nazwisko pani Jousseur, słynącej wykwintem i rozległością światowych stosunków. Mąż jej był dyplomatą z zawodu, ona zaś prowadziła w Paryżu dom otwarty, żyła przeważnie w kole arystokratyczno-katolickiem. Bardzo ładna, lubiąca i umiejąca się wytwornie ubierać, dziś w podróży miała strój ciemny, prosty, lecz niezmiernie gustowny. Widać było z każdego jej ruchu najwyższą troskliwość, jaką otaczała biedną swą siostrę, której mąż, młody człowiek, mogący mieć lat trzydzieści pięć, miał oczy jakby zaszłe łzami, tak dalece uwidoczniało się w nim dotkliwe zmartwienie. Piękny był, o cerze jasnej, ubrany starannie w czarny obciskający go surdut. Odziedziczył on kolosalną fortunę po swym ojcu, lecz pełen był smutku, ubóstwiał bowiem nieszczęsną swą żonę. Chwycił się myśli zawiezienia jej do Lourdes, straciwszy bowiem nadzieję uleczenia jej wiedzą ludzką, chciał wyczerpać wszystkie sposoby i w rozpaczy swej odwoływał się obecnie do miłosierdzia Bożego.
Od dzisiejszego ranka Piotr widział bezustannie coraz to nowe choroby, nędze i rany zwartym szeregiem nagromadzone w „białym pociągu“. Nic i nikt wszakże nie wywarł na nim trwożliwszego i boleśniejszego wrażenia, jak ten topniejący szkielet młodej kobiety, lejący się bezkształtnie wśród jedwabiu, koronek i milionów.
— Nieszczęsna! — szepnął, zadrżawszy.