miano wynosić chorych. Cała szerokość obszernego chodnika zawaloną była materacami, poduszkami a nosze i wózki stały tuż obok. Tragarze, podzieleni na trzy oddziały, pochodzili ze wszystkich sfer społecznych. Przeważnie byli to ludzie młodzi, zamożni i wykształceni, chwilowo przebrani za tragarzy; każdy z nich miał na piersiach krzyż czerwony z pomarańczową obwódką i żółte, skórzane szelki do noszy. Wielu z nich nosiło na głowie berety, podług miejscowego a tak dogodnego zwyczaju, niektórzy zaś nałożyli piękne długie kamasze sięgające wyżej kolan, jakby się wybierali w daleką jaką wyprawę. Jedni palili, inni spali w swych wózkach lub też czytali dzienniki przy świetle poblizkich kinkietów gazowych. Grono z ich, stojąc na boku, rozprawiało o szczegółach dotyczących chwilowej ich służby.
Nagle, tragarze skłonili się z uszanowaniem. Człowiek, witany przez nich ukłonem, miał wygląd dobroduszny, twarz pełną i łagodną, oczy wielkie, niebieskie, dziecięcej naiwności, co silnie odbijało przy białych starością włosach. Był to baron Suire, jeden z najbogatszych i najpotężniejszych ludzi w Tuluzie a zarazem prezydent Przytułków pod wezwaniem Matki Bożej Zbawicielki.
— Gdzie jest Berthaud? — pytał każdego z miną zakłopotaną — gdzie jest Berthaud? Muszę koniecznie z nim pomówić.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/207
Ta strona została uwierzytelniona.