— Ach pani! witam! jakże się cieszę, że panią spotykam. A matka pani czy zdrowa? Podróż udała się szczęśliwie? Chcę wierzyć, że nie znużyła pań zbytecznie?
I nieczekając na odpowiedź Rajmundy, przedstawił jej swego krewnego:
— Mój przyjaciel, Gerard de Peyrelongue.
Rajmunda popatrzała na młodego człowieka, oczyma bystremi i rzekła z uśmiechem:
— Mam przyjemność znać nieco pana. Już spotykaliśmy się lat poprzednich, w czasie pielgrzymek w Lourdes.
Gerard, nieco zły na kuzyna pragnącego widocznie szybkiego urzeczywistnienia swych planów, postanowił nie dać się wciągnąć bez poprzedniego głębokiego namysłu; skłonił się więc tylko z uszanowaniem lecz w milczeniu.
— Czekamy tutaj na mamę — mówiła znów Rajmunda. Ale mama zajęta jest bardzo przy chorych pozostałych w wagonach.
Ładna pani Desagneaux, stojąca tuż przy Rajmundzie, zawołała, potrząsając swoją jasną blond główką o puklach rozwianych, że niechajże pokutuje teraz pani de Jonquière za karę, odtrąciła bowiem ofiarowaną sobie pomoc. A pani Desagneaus chciała rzeczywiście być pomocną; trawiła ją gorączka niecierpliwości, pragnęła mieć ulgę i poświęcić się chorym; tylko w tym celu towarzyszyła pielgrzymce. Pani Volmar nieopodal stojąca, bynajmniej nie dzieliła tego zapału. Mil-
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/221
Ta strona została uwierzytelniona.