Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.

składali chorych na nosze, czyniąc to z należytą rozwagą i troskliwą ostrożnością.
Światło dzienne wzrastało, brzask rozjaśniał już niebo, ślące odblask swój ku ziemi, na której noc jeszcze zalegała. Rozpoznawano już kształty ludzi i rzeczy.
— Nieśpieszmy! Przeczekajmy, aby się tu rozluźniło jeszcze trochę — powtarzała Marya chcącemu się wydostać Piotrowi.
Zajął ją przechadzający się po chodniku człowiek, mogący mieć lat sześdziesiąt. Wyglądał na starego wojskowego. Kwadratowa jego głowa miała włosy krótko przystrzyżone, a pozór cały był krzepki pomimo siwizny i chociaż pociągał lewą nogą z trudnością, przyczem za każdym krokiem odrzucała się ona w bok gwałtownem szarpnięciem. Wspierał się silnie na mocnym kiju, trzymanym w lewej ręce.
Pan Sabathier, bywający w Lourdes od lat sześciu, poznał go jako dawnego znajomego i zawołał radośnie:
— Jakże się miewasz, panie komandorze!
Nikt nie wiedział dokładnie jego nazwiska. Nazywano go komandorem, chociaż odbijająca na jego ubraniu czerwona wstążeczka legii honorowej świadczyła swą kokardką, iż był tylko prostym kawalerem tego orderu. Nikt też nieznał historyi jego życia; przypuszczano, że musi mieć rodzinę, dzieci zapewne już dorosłe, lecz te szczegóły pozostawały niewyjaśnione należy-