swych rękach. Pani Maze klęczała na boku, pogrążona w modłach a pani Vincent z małą swą Różą w objęciach padła na kolana, unosząc chwilami wątłą swą dziecinę w górę, giestem zrozpaczonej matki, błagającej miłosierdzia, ratunku Bożej Rodzicielki.
Tłum cisnących się tutaj pielgrzymów wzrastał z każdą chwilą, wylewając się daleko, aż do nizkiego murku, opasującego bystry strumień Gavy.
— O Panno łaskawa — szeptała w dalszym ciągu Marya. — O Panno wierna!... O Panno, któraś poczęła bez grzechu!...
Omdlewała od modlitwy i na chwilę zamilkła, chociaż jej usta poruszały się od wewnętrznych błagań i zaklęć. Oczy jej równocześnie utkwione były w Piotra. Pomyślał on, że pragnie mu ona coś powiedzieć. Pochylił się ku niej.
— Czy chcesz, Maryo, żebym tutaj pozostał, aby módz cię zawieźć ku łazience, gdy tego zapragniesz?
Nie odrazu zrozumiała znaczenie słów Piotra, a zrozumiawszy, potrząsnęła głową przecząco. Potem zaś dodała gorączkowo:
— Nie, nie chcę, aby mnie teraz kąpano. Nie jestem jeszcze dość godną i czystą, by cudu dostąpić! Ranek cały modlić się będę ze złożonemi rękoma, modlić się będę, ile mi sił tylko starczy, z całej swej duszy... z całego serca.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.