Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/273

Ta strona została uwierzytelniona.

talną drogę o szerokim chodniku, zabezpieczonym od strony wody kamienną balustradą. Aleja dochodziła do stromego wzgórza, mając wszakże dwieście do trzystu metrów długości; ogród więc był jakby w naturalne ramy ujęty i odgrodzony; pełno w nim było ławek pod cieniem drzew rozłożystych i zdrowo rosnących. Nikt tędy nie przechodził, wkraczała tu jedynie rzesza pątników po ukończonych modłach przed grotą. Mnóstwo tu było ustronnych zakątków pełnych ciszy i błogiego spokoju, z widokiem na lesiste stoki gór, ciągnących się po drugiej stronie Gavy. Gdzieniegdzie las rzedniał, ukazując białe fronty kryjących się w zieloności gmachów klasztornych. W czasie gorących dni sierpniowych, ogród stanowił rozkoszne, chłodne wytchnienie, w cieniu drzew, ponad bieżącą wodą rzeki.
Piotr uczuł teraz całą rozkosz tego ustronia; naraz odpoczął, jakby zbudzony ze snu męczącego. Pytał i badał siebie, zaniepokojony doznanemi dziś wrażeniami. Wszak dzisiaj jeszcze przybył on do Lourdes z gorącą chęcią odzyskania wiary, chciał i pragnął powrócić do wierzeń lat dawnych, gdy będąc chłopięciem, posłusznem woli matczynej, składał ręce pobożnie i korzył się przed wielkością Stwórcy. Ale oto stanął przed grotą i chwycił nim wstręt niewypowiedziany. Bałwochwalczość kultu, namiętna gwałtowność wierzeń, szturm i gwałt zadawany zmysłom