i rozsądkowi, zniechęciły go i osłabiły bardziej niż kiedykolwiek. Cóż pocznie on teraz? Czy ma się opanować i, otrząsnąwszy się z przygniatających go wrażeń rozpocząć dawniej zamierzone badanie legendy, o Bernadecie na miejscu, by w ten sposób zużytkować swą podróż? Czuł się obezwładnięty, zaniepokojony; może piękność natury, cień drzew szemrzących, chłód strumienia wartko płynącego, zdoła go ukoić i przynieść ulgę jego podrażnieniu...
Piotr dochodził właśnie do końca alei, gdy zaskoczyło go niespodziewane spotkanie.
Od kilku sekund patrzał on na postać starca postępującego w jego kierunku. Wyniosłego wzrostu mężczyzna, opięty był w czarny tużurek, a na głowie miał mięki, pilśniowy kapelusz z wielkiemi skrzydłami. Piotr starał się odnaleźć w pamięci jego czarne bystre oczy i nos o orlem zagięciu. Lecz długie włosy w srebrzystych zwojach, spadające na ramiona, oraz łącząca się z niemi broda, były mu obce zupełnie. Starzec zatrzymał się z miną również zadziwioną i odezwał się pierwszy:
— Ty tutaj, Piotrze? Ty w Lourdes?
Piotr poznał natychmiast głos przyjaciela swego ojca, swojego zbawcę zarazem, doktora Chassaigne, który uzdrowił go i podtrzymał w czasie jego choroby fizycznej i moralnej, jaką przebył po śmierci matki.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/274
Ta strona została uwierzytelniona.