ku tchu, którego ze strachu nie mógł pochwycić.
Kapelan stanął nad brzegiem wanny i powtarzał z nową zaciekłością w głosie:
— Panie, daj uzdrowienie naszym chorym... Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!...
Markiz de Salmon-Roquebert powtarzał te słowa za przewodnictwem kapelana, taki był bowiem obowiązek pomocników szpitalnych w czasie kąpieli chorych. Piotr również musiał powtarzać: „Panie, daj uzdrowienie naszym chorym!“, a tak bezmierna litość opłynęła jego serce na widok tej nędzy ludzkiej, iż powtarzał je z pewną wiarą; oddawna nie czuł się tak usposobionym do modlitwy; pragnął bowiem całem jestestwem swojem, by znalazła się jakaś siła potężna, mogąca mu przynieść chociaż trochę ulgi.
Po kilku minutach markiz wraz z Piotrem wydobyli pana Sabathier z kąpieli, był trupio-blady, trząsł się cały. Rozpacz nim owładnęła, nie poczuł bowiem najlżejszej zmiany, kąpiel nie przyniosła mu ulgi. Więc pokusił się raz jeszcze napróżno! Już siódmy rok przybywa tutaj i błaga Najświętszej Panny o litość i zawsze głuchą pozostaje ona na jego prośby! Zamknął oczy i podczas gdy go ubierano, łzy bólu z doznanego zawodu staczały się po twarzy nieszczęśliwego.
Firanka u drzwi uchyliła się i wszedł do izby kulejący i wątły mały Gustawek Vigneron. Cała
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/296
Ta strona została uwierzytelniona.