— O tak! wszystko mi jedno, wszędzie pójdę chętnie, by panu towarzyszyć.
— Dobrze, więc chodźmy! Każę się ogolić przy tej sposobności.
Dochodzili właśnie do placu św. Różańca, po za którym ciągną się trawniki aż do Gawy, gdy spotkali znajomych. Pani Desagneaux i Rajmunda de Jonquière, rozmawiały wesoło z Gerardem de Peyrelongue. Ubrane były jasno, w suknie letnie i strojne, a białe jedwabne ich parasolki, lśniły się na słońcu. Wykwintni, strojni i młodzi, wszyscy troje światową wiedli rozmowę. Panie szczebiotały, śmiejąc się ze swobodą właściwą ich wiekowi, trójka ta swoją odmiennością od tłumu, nęcące wywierała wrażenie.
— Nie, nie — powtarzała pani Desagneaux, nie pójdziemy teraz, bo nie wypada nam iść do pańskiej restauracyi, podczas gdy w niej jedzą śniadanie koledzy pana.
— Ale zapewniam panią, że warto tam zajść... i przyjęto by tam panie z największą uprzejmością... Panno Rajmundo, czyż i pani nie ma ochoty pójść tam pod moją strażą? Wreszcie na pewno spotkamy tam mego kuzyna Berthaud, a wiem że bardzo rad będzie pokazać paniom całe urządzenie.
Rajmunda uśmiechała się uprzejmie, a pełne życia jej oczy wyraźnie mówiły, że z całą przyjemnością poszłaby za radą Gerarda. W tej wła-
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/427
Ta strona została uwierzytelniona.