— Widzicie państwo — mówił Gerard — iż pomimo ciężkiej służby, jaką tutaj spełniamy, wesołości nam nie brak... Jest nas około trzechset, lecz podzieliliśmy się na dwa oddziały, aby połowa mogła być zawsze w czynności przy grocie i w szpitalach. Dwa razy zatem zasiadamy do stołu zmieniając się kolejno.
Przybyłe z Gerardem towarzystwo, zdawało się swą obecnością podwajać panującą tutaj wesołość. Berthaud, naczelnik tragarzy, jadł na końcu stołu, zobaczywszy wszakże panie, wstał z wyszukaną grzecznością, by się z niemi przywitać.
— Ale jak apetycznie tutaj pachnie — zawołała z roztrzepaną minką pani Desagneaux. Czy nas pan nie zaprosi na śniadanie na jutro? Z chęcią popróbowałabym waszej kuchni.
— Na nieszczęście nie można! Nie dopuszczamy pań do naszego stołu! — odrzekł śmiejąc się Berthaud. — Ale jeżeli panowie zechciecie przyjść jutro do nas na śniadanie, bardzo będziemy radzi i bardzo prosimy.
Od pierwszego rzutu oka, Berthaud zauważył, iż Gerard zaczyna porozumiewać się z Rajmundą. Ucieszył się, życzył sobie bowiem, aby się z sobą pobrali.
— Zdaje mi się, że to markiz de Salmon-Roquebert — zapytała Rajmunda — ten, który siedzi pomiędzy dwoma młodymi ludźmi, wyglądającymi na kupczyków?...
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/433
Ta strona została uwierzytelniona.