— Tak... a ci młodzi ludzie są rzeczywiście synami kupca z Tarbes... ich ojciec ma sklep z materyałami piśmiennemi. Tak, tak, to markiz, poznała pani swego sąsiada z ulicy de Lille w Paryżu; prawdziwie królewski ma on tam pałac; jest to bez wątpienia jeden z najbogatszych ludzi we Francyi, jak również ród jego jest jednym z najstarożytniejszych... Lecz widzi pani, że z apetytem zajada potrawkę z baraniny, przyrządzoną w skromnej naszej kuchni!
I rzeczywiście, markiz miał minę człowieka zupełnie zadowolnionego. Pracował na równi z innymi, żywił się za trzy franki dziennie, siadał do stołu i obcował z kupczykami i robotnikami, którzy tutaj żyli z nim razem na stopie równości a w Paryżu nie mieliby nawet odwagi, by powitać go na ulicy. To trzydniowe życie w Lourdes w tak odmiennych i wyjątkowych warunkach, było komunią i rękojmią przyszłego zbliżenia się warstw społecznych, w imię miłości bliźnich.
Markiz dnia dzisiejszego miał wyjątkowo dobry apetyt. Dopomógł on przy źródle przy kąpieli przeszło sześćdziesięciu chorym; widziane najstraszniejsze dolegliwości ludzkiego ciała wyczerpały jego siły zarówno jak zmęczenie fizyczne, którego doznał. Koleżeński stosunek, jaki panował pomiędzy nim a otaczającymi go tutaj ludźmi, nosił cechę braterstwa i łączności, jaką wyradza praca uprawiana wspólnie na jednem
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/434
Ta strona została uwierzytelniona.