dogorywającego życia w starodawnem Lourdes, które pozostało ubogą, górską mieściną, o małych, wązkich uliczkach, zarastających trawą. Walka trwała wszakże; stara mieścina broniła się od zgonu i czyniła wysiłki, by przyciągnąć ku sobie część chociażby pielgrzymów. Odmalowywano domy, zakładano sklepiki i odstępowano całą ilość pokojów mieszkalnych przyjezdnym gościom; lecz sklepy marniały z braku klientów, zakupujących wszystko w pobliżu groty, a najbiedniejsi tylko pielgrzymi decydowali się brać mieszkania w starej dzielnicy, zbyt oddalonej od groty i kościołów, pozbawionej wygód istniejących w domach nowowznoszonych, nieobeznanej ze zbytkiem nowoczesnych hoteli. Nierówność walki pogarszała położenie, dzieląc na dwa nienawistne i nieprzejednane obozy, górne i dolne miasto; bezustanne intrygi, przeciwko sobie skrycie knowane, pochłaniały życie mieszkańców tych dwóch dzielnic.
— O, mnie oni nie zobaczą w swojej grocie! — zawołał z przekonaniem pan Cazaban, potrząsając brzytwą. — Czy to nie jest prawdziwe zgorszenie, iż takie zyski ciągnie się ze wszystkiego pod pozorem groty! Czy nie zgroza patrzeć na takie bałwochwalstwo i prostacze przesądy w wieku XIX, który się mianuje wiekiem cywilizacyi!... A niechże pokażą chociażby jednego chorego ze starego Lourdes, któregoby uleczyli swoją wodą! A przecież ani chorych, ani kalek nie brakuje u nas
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/463
Ta strona została uwierzytelniona.