i w objęciach swoich tuliła dziecinę, zachęcając do snu, niepomna na własne zmęczenie. Cuchnąca ta nora, za jadalnię i sypialnię służąca pielgrzymom płci obojej, nie raziła jej w niczem, byle dziecko miało wygodę na matczynem jej łonie.
— Więc córeczce pani nie jest lepiej?... — zatał Piotr, pełen współczucia.
— Nie, księże dobrodzieju; nie myślę, by zdrowszą teraz była.
— Ale pani jest bardzo niewygodnie na tej ławie. Dlaczego pani się nie postarałaś, by cię przyjęto do którego przytułku lub szpitala?... Jestem przekonany, że chętnie by pani dopomożono, ze względu na chore dziecko.
Po cóż miałam starać się o pomoc i uciekać się do prośby! Jej dobrze jest na moich kolanach. A wreszcie w żadnym szpitalu nie byliby mi pozwolili trzymać ją tak ciągle przytuloną do mnie... ja zaś nie mogłabym się z nią rozstać ani na chwilę. Mnie się wydaje, że ona musi odżyć i wyzdrowieć, spoczywając na mojem sercu.
Dwie wielkie łzy spływały po nieruchomej twarzy pani Vincent. I mówiła dalej stłumionym głosem:
— Wreszcie mam jeszcze trochę pieniędzy... Miałam trzydzieści susów, wyjeżdżając z Paryża, teraz mam z nich jeszcze dziesięć... Kawałek chleba, to dla mnie dosyć... a to moje najmilsze
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/484
Ta strona została uwierzytelniona.