Procesya postępowała teraz wielką prostą aleją a okrążywszy następnie „Krzyż bretoński“ zawróciła w drugą równoległą prostą aleję. By obejść w ten sposób trawniki, trzeba było conajmniej kwadrans czasu. Procesya, posuwając się dwoma alejami, znaczyła sobie dwa ogniste promienie tworząc na zakręcie połyskujące, tryumfalne słońce. Czarodziejskim prawdziwie widokiem był ten pochód świateł bez końca; zdawał się być płomiennym wężem pełzającym na czarnej powierzchni ziemi, przyczem roztaczał w przestrzeni zwoje olbrzymiego swego ciała. Idąc, musiano się popychać i kilkakrotnie powtarzały się równocześnie w różnych naraz punktach, jakby zachwiania linii, gotowej się zerwać w nadmiernem naprężeniu; lecz porządek wracał niebawem a wąż płomienny sunął znów spokojnie, z powolną regularnością. Zdawało się, iż na ziemi więcej jest gwiazd aniżeli na niebie. Z otchłani powietrznych osunęła się jakby mleczna droga gwiazdeczek i ciągnęła wzdłuż ziemi dalszą swą wędrówkę, wiodąc zaczątki tysięcy światów. Po nad nią unosiła się łuna niebieskawa i wszystko niebem czyniąca; drzewa i gmachy przybierały barwy oraz kształty nieprawdopodobne, wytwarzając świat nadprzyrodzony, jakby w marzeniu ujrzany, a zagadkowej tajemniczości światła mnożyły się bezustannie, zwiększając fantastyczność majaczących widziadeł.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/490
Ta strona została uwierzytelniona.