Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/501

Ta strona została uwierzytelniona.

upokorzy się, jak dziecko błagające matkę, by zechciała przywrócić mu wiarę, którą utraciło? Wszak uścisk, jakim ręce ich były splecione, mówił o tem wyraźnie, jakkolwiek usta ich pozostawały milczące. Przysięgali sobie myślą, iż modlić się będą jedno za drugie; zjednoczeni w tych uczuciach, zatracili się jedno w drugiem, a tak gorącącą była żądza jaką pałali ku uzdrowieniu wzajemnemu i temu zobopólnemu szczęściu, iż w szale uniesienia dotarli szczytu miłości, oddającej się we wspólnej ofierze. Boskiej doznawali rozkoszy..
— Ach! — szepnął Piotr — jakże ta noc niebieska, pełna nieprzebranych cieni, unosi z sobą i zaciera brzydotę ludzi i rzeczy! W tym spokoju i świeżości nocnej pragnąłbym uśpić moje zwątpienie...
Głos jego rozpłynął się w szepcie. Marya przemówiła teraz również cichutko:
— Róże... jakże ślicznie pachną tutaj róże... Czy ty nie czujesz ich zapachu?... Gdzież one być mogą, żeś nie mógł ich odnaleźć?...
— Tak, i ja czuję ten miły ich zapach, ale róż tutaj niema. Byłbym je niezawodnie znalazł, bo szukałem i znaleźć chciałem.
— Jak możesz mówić, że róż tutaj nie ma, kiedy przesycone jest ich wonią powietrze! Oboje czujemy ich zapach, a mnie się wydaje, iż kąpiemy się w ich aromacie. Chwilami odurzają mnie swą wonią i ze szczęściem rozkoszy oddy-