Marya!“ — słowa te unosiły się jak płomienie tych serc gorejących i oddanych w ofiernej modlitwie za okupienie nędz swoich.
Światła gasły jedne po drugich i zapadła noc czarna, błoga jak pieszczota, ogarniająca wszystko w swą władzę. Marya i Piotr, zbudzeni ze swej zadumy tą ciszą i spokojem, spostrzegli, iż dotychczas trzymali się za ręce w tkliwym uścisku.
Po ciemnych ulicach Lourdes snuli się teraz ostatni pielgrzymi, opóźnieni w powrocie z procesyi, błąkali się i dopytywali wzajemnie o drogę, by co prędzej dostać się na spoczynek. Jakieś cienie majaczyły w ciemności, cienie tajemnicze, zwyczajnie jak po dniu świątecznym.
Piotr i Marya pozostawali wciąż w swoim ustroniu, pod wielkiemi drzewami, a błogość ich ogarniająca nie dozwalała im ruszyć się z miejsca. Byli szczęśliwi i jakby upojeni zapachem róż niewidzialnych.