białej statui N. Panny, unoszącej się w powodzi światła, wieczyście płonących gromnic.
Pomiędzy nieruchomemi niewiastami, przed grotą, widniała postać wciąż jeszcze klęczącej pani Maze. Ręce miała pobożnie złożone, głowę pochyloną i zatopioną być się zdawała w swej modlitwie błagalnej.
Piotr podszedł do Maryi. Było mu zimno, drżał cały i wyobrażał sobie, iż zziębniętą być musi i ona, chłodnym powiewem nadchodzącego poranku.
— Zimno ci, Maryo?... Masz ręce lodowate.
Nie odpowiedziała mu ani słowa, modląc się w tejże samej postawie, jak przed dwoma godzinami, gdy ją opuścił. Łokcie jej spoczywały na krawędziach wózka, z którego na wpół wychylona, ulatać się zdawała ku N. Pannie: twarz jej przemieniona uniesieniem, promieniała nadziemską jakąś radością. Usta poruszały się z lekka, lecz żaden dosłyszalny dźwięk głosu nie przedostawał się na zewnątrz. Zdawała się być pogrążoną w tajemniczych zwierzeniach; przebywała w czarownej krainie swojego marzenia, a wstąpiła weń od chwili, gdy przybyła tutaj na nocną schadzkę z Bożą Rodzicielką. Piotr próbował kilkakrotnie mówić jeszcze do niej, zawsze jednak napróżno. Wreszcie szepnęła głosem płynącym jakby z oddali:
— Ach, Piotrze! Jakże jestem szczęśliwa!... Widziałam Ją. Modliłam się do Niej za ciebie, Ona
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/535
Ta strona została uwierzytelniona.