pani Vêtu pozostała, dogorywając w cierpieniach swej choroby. Marya nie widziała nawet tej nieszczęsnej, konającej tuż obok na sąsiedniem łóżku, tak szczęśliwą się czuła szczęściem swem wewnętrznem. W cichej i pustej sali otworzono teraz okna, wychodzące na podwórze, a słońce poranne zalewało ją szerokim, wesołym promieniem, w którym unosiły się tumany złotych pyłków, igrających w światłości; słońce padało na łóżko Maryi, sięgając aż do bladych jej rączek złożonych na prześcieradle. Jakże odmienny widok przedstawiała teraz ta sala, tak pełna łóżek i rzuconego na podłogę barłogu, na których noc całą wiły się w męczarniach, zaduchu i ciasnocie najstraszniejsze ludzkie niemoce a teraz cicha, przestrona, rozweselona słońcem, odświeżona porannym powiewem!
— Maryo moja droga — rzekła z macierzyńską czułością pani de Jonquière — dla czego nie próbujesz zasnąć, musisz być zmęczona po całonocnej modlitwie w grocie.
Marya spojrzała na mówiącą z wielkiem zdziwieniem, w uniesieniu bowiem swojem nie czuła zmęczenia, nie czuła swego ciała.
— Ale ja wcale nie czuję zmęczenia, wcale nie jestem śpiąca... Spać! ależ zbyt smutno byłoby zasypiać i nie módź myśleć i radować się szczęściem, które mnie dziś oczekuje! Ja dziś będę uzdrowiona...
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/582
Ta strona została uwierzytelniona.