rać, że tak patrzono na nią uważnie?... Bezdenny smutek odbił się w jej oczach, zrozpaczona żałość za zniknąć mającem życiem. Nie był to bunt, siły bowiem już nie miała na żadne gwałtowne objawy uczuć, lecz ogarniając myślą lata przeżyte, bolała nad znikomością swego końca; żegnała swój sklepik na ludnej i ciasnej uliczce w Paryżu, żegnała swoje przyzwyczajenia, swego męża; czyż warto było rozstawać się z tem wszystkiem, by napróżno przedsiębrać podróż tak daleką i umierać opuszczoną od swoich! A ileż przecierpiała w czasie tej podróży, ileż się namodliła dniem i nocą, nie zyskawszy posłuchania. Musi więc umierać, ginąć, podczas gdy tyle innych zostało zbawionych, cudem odzyskując zdrowie!
Zabełkotała niewyraźnie:
— Ach jakże cierpię, jakże cierpię! Błagam zróbcie co, pomóżcie mi, abym nie cierpiała tak bardzo!...
Ładna, biała buzia pani Desagneaux wyrażała trwożne współczucie. Nie była ona przyzwyczajoną patrzeć na konających, mówiła, że chętnie oddałaby połowę swego serca, byle uratować tę nieszczęśliwą kobietę. Odprowadziwszy na bok siostrę Hyacyntę, wzruszoną do łez, chociaż oddawna pielęgnowała chorych i konających, pani Desagneaux rozpytywała jej, czy naprawdę niema żadnego już ratunku? Czyż nie można jej ulżyć? Wszak umierająca błagała o ulgę.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/585
Ta strona została uwierzytelniona.