— Idź, idź kochana siostro, i sprowadź go jaknajprędzej!
Po odejściu zakonnicy, pani de Jonquière z pomocą pani Desagneaux, uniosła głowę umierającej, przypuszczając, że ulżyć jej tem zdoła. Dwie te panie były dziś w sali same, inne damy szpitalne wyszły na nabożeństwo, lub dla użycia trochę swobody na świeżem powietrzu. Wśród ciszy wielkiej sali szpitalnej, pełnej teraz ożywczych słonecznych promieni, rozlegało się tylko chrapanie konającej, lub dolatywał dźwięczny śmiech niewidzialnego dziecka.
— Co ta Zosia tak hałasuje? — rzekła z pewną niecierpliwością dyrektorka, zdenerwowana niemiłą katastrofą śmierci, która zdawała się być nieuniknioną.
Pośpiesznemi kroki poszła w głąb sali, zkąd teraz dolatywał śmiech dziecka. Bawiła się tam rzeczywiście Zosia Couteau, ta dziewczynka cudem uleczona roku zeszłego; siedziała na ziemi i pomimo, że miała już lat czternaście, zajętą była robieniem lalek z nagromadzonych przed sobą gałganków. Mówiła do lalki, i tak była rozbawioną i szczęśliwą, że śmiała się z zadowolenia.
— Moja panno, trzymaj się prosto! — powtarzała Zosia. — Potańcuj trochę! zobaczę czy umiesz tańczyć polkę. Raz, dwa, raz, dwa! Tańcujże, obracaj się a teraz pocałuj kogo zechcesz!
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/587
Ta strona została uwierzytelniona.