pies, przywiązany do swego pana, powlokła się za bratem do Lourdes; wydała na tę podróż drobne swe oszczędności a oto teraz widzi, że wszystko napróżno. Gdy doktór, przywoławszy ją, polecił, by uniosła chorego, rozjaśniła się nieco twarz Marty, tak dalece była ona spragnioną, być bratu w czemkolwiek pożyteczną. Twarz jej brzydka, ponura i piegowata, wypiękniała pod wrażeniem doznawanego uczucia.
— Trzymaj go, Marto, a ja spróbuję, by przełknął lekarstwo.
Uniosła brata a doktór Ferrand, podważywszy mu zęby łyżeczką, wpuścił mu do ust kilka kropel jakiegoś kordyału. Chory natychmiast niemal otworzył oczy i odetchnął głęboko. Był teraz nieco uspokojony, opium działało, kojąc ból, który mu dokuczał w prawym boku, jakby mu kto przykładał rozpalone żelazo. Brata Izydora tak bardzo znękała choroba, że gdy chciał mówić, trzeba było ucho do ust jego nachylać, nie miał bowiem siły głosu wydobyć...
Z jego, ledwie że dostrzedz się dającego ruchu głowy, Ferrand zrozumiał, iż chory chce mu coś powiedzieć.
— Pan jesteś doktorem? Daj mi pan możność, abym mógł być dziś po południu przed grotą... Pewien jestem, że jeżeli dziś modlić się tam będę, to Najświętsza Panna raczy mnie uzdrowić.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/594
Ta strona została uwierzytelniona.