w małej izdebce na najwyższem piętrze starego domu, na wązkiej uliczce paryzkiego przedmieścia; do izdebki tej światło i powietrze dochodziło przez maleńkie okienko, wychodzące na ocean dachów miejskich. Przebywali tam sami, on powalony gorączką, ona jak anioł pocieszenia, nielękająca się niczego, byle nieść pomoc i opiekę; przybyła do niego wprost ze swego klasztoru, odrazu przyjacielska i koleżeńska dla biednego chorego. Przywykła ona pielęgnować chore kobiety, dzieci i mężczyzn, jak los zrządził, zawsze wesoła, spokojna i szczęśliwa, byle mieć zajęcie i nieść ulgę cierpieniu; była to istota rzeczywiście anielska, zapominająca o człowieczej swej naturze, nie wiedząca nawet, że jest kobietą. On również nie zdawał sobie sprawy, że mogła ona być kobietą, wiedział tylko, iż ma rączki miłe, głos pieszczotliwy, obejście się dobroczynne; było w niej coś macierzyńskiego a zarazem siostrzanego. Przez trzy tygodnie doglądała go i pielęgnowała, jakby maleńkiem był dzieckiem, podnosiła go z łóżka, przebierała, kładła napowrót, oddając mu najskrytsze i najmizerniejsze posługi bez wstrętu i bez fałszywej wstydliwości, nie myśleli nawet o tem w czystości swego stosunku, zawiązanego skutkiem cierpienia i miłosierdzia. Było to oś dziejącego się ponad życiem zwyczajnem. Gdy zaczął wracać do zdrowia byli z sobą swobodni, jak starzy towarzysze, chętnie lubiący rozmawiać i śmiać
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/601
Ta strona została uwierzytelniona.