— Moje zamążpójście!
Matka się teraz ucieszyła z kolei. Na jej tłustej, łagodnej i jeszcze pięknej twarzy, odbił się wyraz serdecznego, wielkiego zadowolenia. Nasunął się jej myśli obraz skromnego życia, jakie wiodła z córką w małem mieszkanku przy ulicy Vaneau w Paryżu; od śmierci męża utrzymywała się i wychowywała córkę, mając zaledwie kilka tysięcy franków rocznego dochodu. Wraz z małżeństwem Rajmundy stan rzeczy mógł się odmienić, mógł wrócić dawny tryb życia światowego i dostatniego.
— Ach, moje dziecko, jakże jestem szczęśliwa!
Lecz nagle zakłopotała się i zamyśliła. Boga przyzywała na świadka, że od trzech lat, jak przyjeżdżała do Lourdes, powodowała się chęcią niesienia pomocy chorym i nieszczęśliwym. Dobrze wziąwszy pod rozwagę to, co ją skłaniało do świadczenia podobnego miłosierdzia, byłaby odnalazła chęć zadowolnienia popędu rządzenia i rozkazywania. Na samym dopiero końcu, lecz nie mniej tlejącą w swem sercu odnalazłaby nadzieję, znalezienia dla swej córki męża pomiędzy młodymi ludźmi, kręcącemi się koło służby przy grocie a z których większość należała do tego co ona i jej córka towarzyskiego koła. Myślała czasami o tem, lecz spokojnie, jak o rzeczy mogącej się wydarzyć; nigdy wszakże nie zwierzała się przed nikim z temi tajnikami swych myśli.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/607
Ta strona została uwierzytelniona.