Przez chwilę pani Vêtu opanowaną być się się zdawała ciężkim, dolegliwym smutkiem; istota jej cała buntem wrzeć się zdawała, nie chcąc poddawać się śmierci, podczas gdy inni żyć będą. Lecz opanowała się szybko. I ledwie dosłyszalnym głosem, rzekła:
— Tak, młodzi, młodsi odemnie zdrowo żyć powinni. Matka Boska miała słuszność, obdarzając ją łaską swoją...
Oczy jej obiegły salę dokoła, jakby chciała pożegnać wszystko i wszystkich, chociaż zadziwioną być się zdawała na ich widok. Chciała się uśmiechnąć do Zosi Couteau, która nie spuszczała z niej chciwie wpatrzonych oczu; wszak to dziecko takie grzeczne i uprzejme przyszło jeszcze dziś rano pocałować ją na dzień dobry. Eliza Rouquet zajmowała się wyłącznie sobą, nie widząc nawet co się działo tuż w pobliżu; chwyciła małe lusterko i wpatrzyła się w swoją twarz, zdawało się jej, że pięknieje z każdą chwilą; widziała z najwyższą radością, że rana blednie i podsycha. Widok Maryi tak ślicznej i uroczej w ekstazie, w której była pogrążona, zdawał się napawać umierającą panią Vêtu uczuciem błogiego pocieszenia. Patrzała na nią długo i wciąż swe oczy ku niej zwracając, poiła się jej widokiem, jak świetlaną i radosną wizyą. Może myślała, że ma już przed sobą świętą modlącą się w raju, w promiennej, słonecznej chwale...
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/610
Ta strona została uwierzytelniona.