Lecz znów wróciły mdłości; wyrzuciła teraz z siebie tylko krew zepsutą, nienaturalnego koloru, krew rzucającą się tak gwałtownie i obficie, że strumieniami odłączała się, pryskając w około na prześcieradło i brukała całą pościel i łóżko. Napróżno pani de Jonquière i pani Desagneaux przynosiły serwety i podkładały wokoło chorej, krew broczyła i kalała ją całą. Obydwie panie szpitalne blade były i czuły, jak nogi się pod niemi uginały. Doktór Ferrand, bezsilnym będąc, niezdolny zapobiedz złemu, oddalił się aż ku oknu i stanął w temże samem miejscu, gdzie tak rozkosznie poruszał dawne wspomnienia; siostra Hyacynta ruchem instynktownym, z którego na pewno nie zdawała sobie sprawy, wróciła również ku miłemu temu oknu, jakby szukając ratunku i opieki przy boku swego przyjaciela.
— Boże mój — mówiła — czyż naprawdę pan nie znajdujesz środka, mogącego zmniejszyć cierpienia tej nieszczęśliwej?
— Nie, nie ma na to ratunku. Zgaśnie ona jak lampa, która się dopaliła do samego końca.
Znużona wysiłkiem, z ustami z których krew jeszcze spływała, pani Vêtu patrzała ze skupieniem resztek swej woli, na pochyloną nad łóżkiem panią de Jonquière, patrzała i poruszała wargami. Dyrektorka zbliżyła się jeszcze i wsłuchując się, posłyszała urywane, powolne zdania, zaledwie domawiane przez konającą.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/611
Ta strona została uwierzytelniona.