Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/628

Ta strona została uwierzytelniona.

Nędzarze ci, chwilowo zapominać się zdawali o nurtujących ich chorobach, cierpienie ustępowało wrażeniu; siedząc czy leżąc, oczy swe utkwili w jaśniejącą przed niemi grotę. Nieszczęsne, wynędzniałe ich twarze bezbarwne przemieniały się pod wpływem nadziei, pałającej przed niemi. Zesztywniałe ręce splatały się w błagalnej modlitwie, ociężałe powieki odmykały się w niezmiernym wysiłku, zamarłe głosy odzywały się teraz, by wtórować modłom wzywającym z kazalnicy zmiłowania bożego. Początkowo były to niepewne, chwiejne i niewyraźne wyrazy, szeptem dążące za głosem wołającego z kazalnicy księdza, podmuchy tych szeptów rozproszone były i wiązały się zaledwie po nad głowami nieszczęsnej tej ciżby cierpiących. Powoli szept wzmagać się począł i w krzyk się zamienił; w krzyk wielki, bezmierny, władnący zebranemi tłumami, zalewający swem brzmieniem olbrzymie przestrzenie placów, całość doliny, okolonej wyniosłemi wzgórzami.
— Maryo, bez grzechu poczęta, módl się za nami! — wołał ksiądz grzmiącym swym głosem.
A chorzy i pątnicy, powtarzali coraz donośniej:
— Maryo, bez grzechu poczęta, módl się za nami!
Litania wiła się kłębkiem coraz szybciej motanym: