Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/630

Ta strona została uwierzytelniona.

nieco głowę, rzekł do siedzącej na składanym krzesełku pani Sabathier:
— Moja droga, unieś mnie trochę... Bardzo mi niewygodnie, ciągle się osuwam.
Miał na sobie ubranie z grubej wełny i siedział na materacu, z plecami wspartemi o przewrócone w tym celu krzesło.
— Czy wygodniej ci teraz? — spytała pani Sabathier.
— Tak... tak... trochę wygodniej.
Patrzył z zajęciem na brata Izydora, którego złożono na przyniesionym ze szpitala materacu; leżał tuż obok pana Sabathier, z prześcieradłem, zasuniętem pod samą brodę, a ręce, spoczywające na kołdrze, złożył jak do pacierza.
— Ach ten biedak! — szepnął pan Sabathier. — Może popełniono nieostrożność, przynosząc go tutaj, lecz N. Panna dość jest potężną, by uzdrowić nawet jego, jeżeli taką będzie Jej wola!
Wziął do rąk różaniec, lecz znów uwaga jego oderwaną została i zwróconą w inną stronę. Zobaczył nikłą i cichą postać pani Maze. Musiała ona podejść pod sznurem, niedośledzona przez pilnujących, dzięki czemu, znalazła się w pobliżu groty, pomiędzy ciężko chorymi. Siadła na skraju ławki, niezajmując prawie miejsca, siedziała nieruchomie jak dziecko, któremu zalecono, by zachowywało się grzecznie, nie przeszkadzając nikomu. Ściągłe rysy jej zmęczonej twarzy wyrażały bez-