cych krain, gdzie pojechał jako misyonarz; dowiedziałam się równocześnie, że wraca ztamtąd chory na jakąś okropną niemoc, której się tam nabawił... Pobiegłam go odwiedzić, skoro tylko przybył do Paryża. Powiedział mi zaraz, że ciężko jest chory i że z pewnością umrze, jeżeli nie będzie mógł pojechać z pielgrzymami do Lourdes, a jechać tam nie może, bo niema nikogo, coby chciał go doglądać w czasie podróży... Miałam osiemdziesiąt franków zaoszczędzonych pieniędzy, porzuciłam służbę i pojechaliśmy razem... Ja go bardzo kocham, pani to musi widzieć... ale już ja zawsze jego tak kochałam... a czyż to ja nie pamiętam, że kiedy byłam małą, inni bracia bili mnie tylko, a on jeden nietylko że mnie nie bił, ale jeszcze ile razy mógł, to mi przynosił owoców, któremi go obdarzał proboszcz ze swego ogrodu.
Zamilkła teraz i siedziała spokojnie z twarzą obrzękłą od nurtującej ją troski, a może od łez, które przedostać się nie mogły po za spalone od niewywczasu powieki. Oczy miała smutne i wpatrywała się w wynędzniałą twarz brata. Wkrótce zaczęła rzucać jakieś słowa bez związku niemal:
— Niechaj pani spojrzy na niego... Litość bierze... Ach mój Boże!... te biedne jego policzki... biedna broda... biedna twarz...
Rzeczywiście nieszczęśliwy wywoływał prawdziwie bolesne wrażenie. Pani Sabathier niedo-
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/642
Ta strona została uwierzytelniona.