brze się robiło, patrząc na tę żółtą, wynędzniałą twarz brata Izydora; cera jego przybierała odcień sinawy i śmiertelny pot wystąpił mu kroplami na czoło. Leżał bez ruchu, a tylko twarz oraz złożone jego ręce wynurzały się z pod kołdry i białego prześcieradła, na które spływały rzadkie lecz długie jego włosy. Jeżeli jednak ręce jego woskowo przezroczyste wyglądały jakby martwe, jeżeli żaden muskuł jego twarzy nie drgał pomimo cierpienia, natomiast oczy jego żyły, oczy pełne miłości, oczy tak nią gorejące, że blaskiem swym oświetlały twarz całą tego Chrystusa, konającego na krzyżu. Oczy te, boskością promienne, dziwną stanowiły sprzeczność z brutalnością jego rysów, z czołem nizkiem, człowieka ograniczonego. Cierpienie wszakże nadawało teraz wyraz szlachetny masce tej, raczej bestyalnej aniżeli ludzkiej; maska ta, w ostatniej godzinie swego istnienia, przybrała wzniosły, szczytny charakter, dzięki płomiennej wierze, jaką pałały jego oczy. Przestał być ciałem, nie był nawet tchnieniem, lecz tylko chyba spoczynkiem, światłością.
Od chwili gdy go tutaj złożono, oczy brata Izydora pozostawały utkwione w statuę N. Panny. Wszystko inne przestało już istnieć dla niego. Nie widział napływu ludzi, nie słyszał nawet namiętnych słów litanii, grzmiącym głosem rozlegającej się z ambony i wstrząsającej tłumem powtarzających ją pątników. Życie jego całe
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/643
Ta strona została uwierzytelniona.