skoncentrowało się w oczach, w tych oczach płonących nieskończoną miłością, a nieruchomie zawisłych na statui Panny Przenajświętszej. Poił się jej miłością, poił aż do ostatniego swego tchnienia, pragnąc w tej swojej miłości zginąć i zaniknąć. Na chwilę uchylił nieco ust i twarz jego przybrała wyraz niebiańskiego zachwytu i błogości. A potem nic już nie drgnęło, tylko szeroko rozwarte jego źrenice uporczywie wpatrywały się dalej w białą statuę z marmuru.
Minęło tak minut kilka. Marta odczuła zimny powiew śmierci i zadrżała z obawy; zdawało się jej, że lodem ściął się jej pot na głowie.
— Pani... pani... niech pani patrzy!
Zaniepokojona pani Sabathier udawała, że niczego się nie domyśla.
— Cóż takiego, moja dobra Marto?
— Mój brat... Niech pani patrzy na mojego brata... On skonał... Otworzył usta tak, otworzył usta i skonał...
Dreszcz przerażenia przebiegł je teraz obie równocześnie; obie nabrały pewności, że umarł. Zgasł bez jęku, bez kurczu, zgasł, jakby życie uleciało z niego temi oczyma płonącemi miłością, spalonemi z jej nadmiaru. Zmarł, patrząc na Niepokalaną Dziewicę i śmierć była mu słodyczą niezrównaną, patrzał jeszcze z tymże najwyższym zachwytem teraz, chociaż widzieć przestał tę Pannę Najświętszą, którą tak bardzo ukochał.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/644
Ta strona została uwierzytelniona.