Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

Ocknął się z zamyślenia, rozejrzał i dostrzegł leżącą przed sobą na ławce Maryę, w tejże samej trumnie co wtedy. Ona, niegdyś tak wesoła, ożywiona, nie mogąca usiedzieć na miejscu, teraz oto ruszyć się nie może, sklejona, zrośnięta z ohydną tą trumną, do której przystosowane koła dozwalają przesuwać nieszczęsną jej postać, zamierającą w bezczynnej nieruchomości. Tylko swe wspaniałe, złoto-blond włosy zachowała w całości, sama zaś wychudła, zmalała i znędzniała. Prócz bladej jej twarzy oczy zwłaszcza dotkliwie przykre wrażenie wywarły na Piotra. Oczy te były jakby próżne, nieruchome, patrzały, nie widząc, nawiedzone unicestwiającą ją chorobą, obojętne na wszystko, co zewnątrz jej było. Spostrzegła wszakże, iż Piotr na nią patrzy i chciała uśmiechnąć się do niego, lecz jęki wyrwały się jej tylko. Uśmiechnęła się wreszcie, lecz jakże nieszczęsnym był ten uśmiech istoty chorej beznadziejnie, pewnej, iż umrze przed spełnieniem się cudu uzdrowienia! Piotr przeraził się tym uśmiechem i widział ją tylko, a słyszał jęk jej jedynie, niepomny na bóle i cierpienia innych chorych wagon ten zalegających. Zdawało mu się, iż wszystkie bóle i cierpienia w niej się streszczają, widome powolnem zamieraniem jej urody, wesołości i lat jej młodzieńczych.
Nie spuszczając Maryi z oka, Piotr znów pogrążać się począł w swe zamyślenie, wracając