rzekł, lekko poruszając wybladłemi i zgorzkniałemi usty:
— Czyż ty, ojcze, naprawdę tak przypuszczasz?...
— Naprawdę! Wierzę w to najmocniej... Będziesz z nami, będzie ci z nami dobrze, zobaczysz...
Pan Vigneron plątał się, szukał wyrazów, czuł, iż powinien coś innego powiedzieć, lecz Gustaw przerwał zakłopotanie ojca, ruszył ramionami i z filozoficzną pogardą rzekł zimno:
— O nie! ja nie będę z wami, bo będę w grobie.
Spojrzawszy na syna pan Vigneron doznał rzeczywistego przerażenia, tyle w oczach Gustawa było sceptycyzmu i świadomości o złych i nikczemnych stronach ludzkich stosunków; nie były to oczy dziecka, lecz oczy starca, który dużo widział i przecierpiał. W jednej chwili pan Vigneron nabrał pewności, iż Gustaw znał go do głębi, znał w najtajniejszych szczegółach, nawet takich, których sam przed sobą nie lubił poruszać. Przypomniał sobie, jak od kolebki oczy Gustawa patrzały badawczo i uparcie; chorobliwa natura zaostrzyła w dziecku ciekawość i dar spostrzegawczy, który rozwinął się z zadziwiającą siłą, dozwalającą na odgadywanie myśli, niewyraźnie nawet sformułowanych. I rzecz szczególna, pan Vigneron czytał teraz w oczach syna wyraźnie, czytał cały szereg myśli swoich
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/781
Ta strona została uwierzytelniona.