Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/795

Ta strona została uwierzytelniona.

wielką pustką i nicością, powtarzając sobie, że piękność Maryi rozeszła przy grobie, w którym on złożył swe prawa człowiecze. Poczynał się godzić ze swoją rezygnacyą, podejmował ciężar swej ofiary, wpatrywał się w okrutną wielkość bólu i spustoszenia, tych zwykłych następstw życia, zrywającego z naturą.
Tym samym ruchem niespodziewanym jak tamta, miłością płonąca kobieta, Marya pochwyciła obie dłonie Piotra. Ale rączki jej były chłodne, miłe, uspakajające. Patrzała mu w oczy, chcąc coś powiedzieć, czego nie śmiała snać sformułować. Wreszcie odważyła się i rzekła śmiało i głośno:
— Piotrze! pocałuj mnie! Pragnę, abyś mnie pocałował w tym pierwszym dniu mojego szczęścia!
Zadrżał i serce ścisnęło mu się z bólu. Ach te pocałunki, wymienione z nią w dniu pożegnania! Jakże wyraźnie odczuwał zaznaną w nich rozkosz! Od tego czasu nigdy jej nie pocałował, aż oto dzisiaj, gdy rzuca mu się na szyję z czułością siostrzaną. Pocałowała go głośno i serdecznie w lewy policzek, potem w prawy, i nadstawiła mu twarz swoją, by on się jej temże samem odpłacił. Z kolei więc i on pocałował ją dwukrotnie.
— O, ja także, Maryo, jestem szczęśliwy i cieszę się twojem szczęściem!
I osłabiony ze wzruszenia, rozbity sprzecznemi uczuciami słodyczy szczęścia i gorzkiej rozpaczy,