munda. Panie te przyjechały ze szpitala powozem, a wysiadłszy zaczęły zaraz szukać swoich wagonów. Rajmunda pierwsza poznała wagon pierwszej klasy, którym tu przybyła.
— Mamo, mamo! Już znalazłam — wołała — zostań trochę z nami, masz czas... jeszcze twoi chorzy nie przyjechali ze szpitala.
Piotr spotkał się twarz w twarz z panią Volmar. Spojrzenia ich skrzyżowały się. Udali, że się nie znają, ona tylko lekko drgnęła w pierwszej chwili. Przybrała teraz zwykłą swą postać, ubrana była czarno, ruchy miała poważne i powolne, oczy spuszczone, wyraźnie przebijała w niej chęć niezwracania niczyjej uwagi na skromną i nic nieznaczącą swą osobistość. Żary wielkich jej oczu już gdzieś teraz wygasły, zaledwie chwilami błyska w nich jakaś iskierka pod powłoką obojętności, wtedy mieniły się jak mora połyskująca, igrającemi na niej cieniami.
— Cierpiałam na nieznośnie uciążliwą migrenę — mówiła do pani Desagneaux. — Chyba znać po mnie?.. Muszę być zmieniona?... Podróż zawsze mi szkodziła i szkodzi. Co rok powtarzają się te same nieznośne objawy.
Różowa, wesoła pani Desagneaux, potrząsnęła z żywością kędzierzawą główką i głośno zawołała:
— Dzisiaj i mnie dokucza coś podobnego... Od rana mam okropną newralgię. Tylko...
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/860
Ta strona została uwierzytelniona.