Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/870

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszelkie najsroższe choroby, rany i kalectwa defilowały raz jeszcze, ani ich liczba, ani też jakość nie wydawały się zmniejszonemi; te kilka zaszłych uzdrowień znikało w powodzi żałosnej ciżby. Odjeżdżali takimi, jakimi przybyli. W wózkach siedziały przeważnie stare, niedołężne kobiety, a u ich stóp leżał nędzny ich węzełek lub tłomoczek; wózki toczyły się z łoskotem, potrącając o relsy. Na noszach leżały ciała wzdęte, twarze blade, o gorączkowo szklistych źrenicach, bezwładne ciała chorych wstrząsały się lub zataczały skutkiem potrąceń wśród ciżby. Ścisk i pośpiech tłumu niczem nie dawał się objaśnić; bezsensownie się pytano, nawoływano, biegano i kręcono się w kółko, podobnie jak stado, pędzone bezlitośnie i nie mogące znaleźć drzwi do zamkniętej obory. Tragarze poczynali tracić głowy, nie wiedzieli którędy przedostawać chorych, albowiem co chwila rozlegały się głosy służby kolejowej stojącej na straży przy relsach:
— Baczność, baczność, nie tędy!... śpieszcie się!... Niewolno tędy!... już nie można!... Pociąg z Tuluzy... pociąg z Tuluzy!...
Piotr przestał chodzić, a po chwili, przystanąwszy, zobaczył panią de Jonquière, jak wiodła wesołą i ożywioną rozmowę z córką, oraz ze znajomemi paniami. W pobliżu nich stał ojciec Fourcade, który zatrzymawszy na chwilę Berthaud, dziękował mu i winszował za tak dobre utrzymanie