było zadanie: spełniwszy je cały był spocony. Pan Sabathier smutny był i przygnębiony, znosił jednak nieuleczoną swą dolegliwość spokojnie i z poddaniem się zupełnem; znalazłszy się w wagonie usadowił się natychmiast w poprzednio zajmowanym kącie koło okna.
— Dziękuje wam, panowie... dziękuję. Wreszcie pozbyliście się ze mną kłopotu i dopiero w Paryżu będę znów niepokoił ludzi mojem niedołęztwem.
Pani Sabathier, owinąwszy mężowi nogi wysiadła i stanęła w pobliżu drzwiczek wagonu. Zaczęła rozmawiać z Piotrem, nagle przecież, przerwała, by zawołać:
— Zdaje mi się, że idzie w tę stronę pani Maze... pewnie szuka naszego wagonu i miejsca przez siebie zajmowanego. Któregoś dnia opowiedziała mi wszystkie swoje tajemnice. Biedna kobieta!
Uprzejmością powodowana, poczęła wołać na panią Maze, by jej ułatwić wyszukanie wagonu. Lecz ta wybuchnęła śmiechem i nie posiadając się z radości zawołała:
— Dziękuję, ale ja nie jadę, nie jadę!
— Jakto? — pani nie jedzie?...
— Nie, nie jadę... To jest owszem jadę, ale nie białym pociągiem, nie z państwem.
Mówiąc to znów się śmiała, rumieniła, promieniała. Zwiędła jeszcze wczoraj, pani Maze odmłodniała o jakie lat dziesięć, smutek i znękanie
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/876
Ta strona została uwierzytelniona.