Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/897

Ta strona została uwierzytelniona.

dnego śladu goryczy, był raczej wesoły, dziecięco spokojny. Można było sądzić, iż wszyscy chorzy uzyskali wyzdrowienie. Wniesiono ich tutaj w tymże samym stanie, w jakim przyjechali, wyjeżdżali wszakże pocieszeni, szczęśliwi, chociażby szczęściem jednej godziny. Żadna między nimi nie panowała zazdrość, nic nie zatruwało braterskiego ich uczucia; chorzy cieszyli się z uzdrowienia innych, szukając w tem dla siebie pewności na przyszłość. Tak, niezawodnie, przyjdzie kolej i na nich, wszak cuda wczorajsze są zapewnieniem cudów jutrzejszych. Rozegzaltowani trzydniowemi modłami trwali dalej w gorączkowem podnieceniu; wiara zapomnianych nie osłabła ani na chwilę; pewni oni byli, iż Matka Boska, pomijając ich w tym roku, nagrodzi ich przy następnej pielgrzymce; odłożyła jeno ich uzdrowienie, gdyż tego wymagało przyszłe ich zbawienie i dobro duszy. Wszyscy ci nieszczęśliwi spragnieni życia, pałali niezłomną miłością, niespożytą nadzieją. Z przepełnionych wagonów rozlegały się szmery rozweselenia, bezmyślna radość, okrzyki, śmiechy. „Do roku przyszłego, wrócimy tutaj, wrócimy!“
Uśmiechnięte i zawsze wesołe zakonnice klasnęły w ręce i rozległ się śpiew dziękczynny „Magnificat“. Osiemset głosów złączyło się w jeden chór potężny, chwałę bożą głoszący.
Magnificat anima mea Dominum...
Naczelnik stacyi rzucił dokoła spojrzenie, a zapewniwszy się, iż wszystko w porządku, opuścił