Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/92

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nazywam się Vigneron i jestem podnaczelnikiem jednego z wydziałów w ministeryum finansów. Poprosiłem i uzyskałem urlop, chcąc towarzyszyć swojej żonie i naszemu synowi, Gustawowi, w pielgrzymce do Lourdes... To drogie nasze dziecko całą swą nadzieję uzdrowienia złożyło w ręce N. Panny, do której też modlimy się rano i wieczór. Jedziemy wagonem drugiej klasy, tuż na przodzie tego wagonu.
Odwrócił się domawiając tych słów i począł wołać na żonę i syna, machając ręką ku sobie:
— Chodźcie, chodźcie — to tutaj! Rzeczywiście chory jest blizkim skonu.
Pani Vigneron była nizka, twarz miała długą i bladą. Zdawała się być niedokrwistą. Ubraną była dostatnio, wyglądała z pozoru na zamożną burżuazkę. Syn jej, Gustaw, zdawało się, że odziedziczył po matce nędzny swój ustrój fizyologiczny, tylko spotęgowany do kalectwa. Miał lat piętnaście a wyglądał na dziesięcioletniego niedołężnego chłopca. Chudy jak szkielet, wykrzywiane miał ciało w bok, a skutkiem uschnięcia prawej nogi, posługiwał się szczudłem. Twarz jego mizerna też była nieco skrzywiona, oczy tylko zdawały się niecierpieć, były błyszczące i tryskały roztropnością, rozbudzoną i wyrobioną przez cierpienie. Oczy Gustawa zdawały się umieć czytać w myśli tego, na kogo patrzały.
Po za panią Vigneron i jej synem, wlokła się z trudem ociężała, niemłoda kobieta o twarzy roz-