Słowa Maryi dawały mu teraz nową sposobność, by szczerze do niej przemówić, by oświecić jej mylne poglądy i wytłomaczyć jej cud, któremu właściwie zawdzięczała swoje uzdrowienie; natura przywracając jej życie, niechajby dopełniła reszty tryumfalnego swego dzieła, manifestując się miłością i jednocząc ich we wzajemnym pocałunku kochanków. Piotr też dostąpił uzdrowienia, czuł, iż rozumu jego nie krępują już żadne więzy a jeżeli płakał teraz i czuł się zrozpaczonym, to nie z powodu utraty wiary, lecz dlatego, że dobrowolnie zrzec się musi ukochanej kobiety. Chciał jej wyjawić rzeczywistą przyczynę swych łez, ale wielka litość i trwoga tamowały mu słowa na ustach. Nie, nie, powstrzyma się, nie zmąci spokoju tej duszy, nie odbierze jej wiary, bo ta posiadana przez nią wiara stać się może kiedyś jedyną jej podporą i pociechą wśród napotkanych w życiu nieszczęść. Nie nadszedł jeszcze czas, by żądać było można od kobiet i dzieci, gorzkiego heroizmu czerpania siły w rozumie.
Piotr zamilkł, powiedziawszy sobie, iż niema prawa popełnić tego gwałtu, tej zbrodni. Łzy tylko jego stały się gorętsze, składał sam siebie w ofierze, cios zadawał miłości nim władnącej, niszczył możliwość szczęścia swego, byle ona pozostała nietknięta w swej ułudzie, byle w nieświadomości swojej czerpała otuchę, spokój i wesołość.
Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/938
Ta strona została uwierzytelniona.