Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

Hubertów. Długiem spojrzeniem objął cudne haftowane makaty i wzrok utkwił w Anielce, która zadrżała pod jego spojrzeniem. Znowu opuścił oczy na Przenajświętszy Sakrament, lśniący w promieniach złotego słońca.
Słychać było krystaliczny dźwięk kadzielnic, a wonny dymek unosił się ku niebu.
Anielce zabiło serce. Za baldachimem niesiono infułę jej roboty, haftowaną nitkami jej miłości i szczęścia. W tłumie świeckim, między wysokimi urzędnikami i oficerami, szedł w pierwszym rzędzie Felicjan. Oczekiwała go, nie zdziwiła się, że zmienił się w wielkiego pana. Na jego trwożne spojrzenie, jakby proszące o przebaczenie za kłamstwo, odpowiedziała jasnym uśmiechem.
— Co to? — wyszeptała zdumiona Hubertyna. — Czy to ten młody człowiek?
Poznała go i zaniepokoiła się.
— Więc kłamał? Dlaczego? Czy ty wiesz, kim on jest?
Tak, może Anielka wiedziała. Jakiś głos w głębi duszy odpowiadał na to pytanie. Ale nie śmiała odgadywać. Przyjdzie czas, a dowie się.
— Co się stało? — Hubert nachylił się nad żoną. Hubertyna wskazała mu młodego człowieka.
— Ależ co znowu, to nie on!
Hubertyna udała, że się omyliła. Postara się dowiedzieć. Procesja zatrzymała się tymczasem przed ołtarzem. Anielka, wpatrzona, w zachwycie, rzuciła ostatnią garstkę kwiatów z koszyczka. Orszak właśnie ruszał znowu i parę płatków róży opadło na włosy Felicjana.
Baldachim znikł na rogu Wielkiej ulicy. Zdala dochodził srebrny dźwięk łańcuszków od kadzielnic, a więdnące róże wydawały silny zapach.