Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

koło siebie nieziemskie cienie i szum niebiańskich skrzydeł. Ale dnie mijały i nic nowego nie zaszło.
Nocą nie wychodziła na balkon, by nie złamać słowa. Bała się ulec pokusie i zejść do Felicjana, gdy go ujrzy. Wpatrywała się w ciemność, oczekując cudu. Gdzie się ukaże znak? Może w parku Opactwa pojawi się gorejąca ręka i skinie na nią. Może dźwięk organów zawezwie ją do ołtarza. Może przez mury wejdą święte z wieścią, że Jego Eminencja pragnie ją widzieć. I dziwiła się tylko, że noc za nocą mija, a cud nie spełnia się jeszcze.
Upłynęło dwa tygodnie, a Anielka nie widziała Felicjana. Nie rozumiała, czemu go niema, czemu nie szuka sposobności spotkania? Clos-Marie było puste, przez całe dwa tygodnie nie widziała tam jego sylwetki. Wiara jej jednak nie była jeszcze zachwiana. Nie ukazywał się, ale pewno pracował dla ich szczęścia. Dziwiła się i trochę niepokoiła.
Pewnego wieczora po obiedzie, gdy Hubert wyszedł na miasto, Hubertyna z Anielką pozostały same w kuchni. Długo, z oczami, łez pełnemi, Hubertyna patrzała na dzieweczkę, wzruszona jej odwagą i spokojem. Od dwóch tygodni nie mówiły ze sobą o tem, co przepełniało ich serca. Hubertyna otworzyła ramiona w nagłym porywie tkliwości. Uścisnęły się w milczeniu.
Po chwili Hubertyna powiedziała:
— Moje biedactwo, chciałam zostać z tobą sama, żeby ci powiedzieć... Trzeba, żebyś wiedziała... Wszystko skończone...
Anielka drgnęła.
— Felicjan umarł!
— Nie, nie.
— Nie przychodzi, więc umarł!
Hubertyna opowiedziała jej, że widziała Felicjana nazajutrz po procesji i wymogła na nim